"Gdyby Tusk został szefem Rady Europejskiej, to przez kolejne lata największe kłopoty miałby z jednym krajem, i to byłaby Polska z jej premierem Kaczyńskim - mówi były prezydent"
RENATA GROCHAL: Spędza pan wakacje na Mazurach. Mają tam dosyć Tuska, chcą Kaczyńskiego?
ALEKSANDER KWAŚNIEWSKI: Ludzie tam mało mówią o polityce. Nie dlatego, że udali się na wewnętrzną emigrację, tylko dlatego, że ta polityka stała się dla nich mniej istotna. Muszą odczuwać postęp, także w dużej mierze dzięki UE, bo to widać po zmienionych obejściach. Sklepik w Dąbrównie, gdzie jeżdżę na zakupy, jest nieporównanie lepiej zaopatrzony niż w podobnych miejscowościach włoskich czy hiszpańskich, a może i niemieckich. Poprawił się poziom życia, ale usłyszeć od Polaka pochwałę tego, co się dzieje, jest strasznie trudno. To jest związane z naszym genetycznym malkontenctwem. W stosunku do PO występuje raczej obojętność niż nastrój rewolucyjny. Ale obojętność jest dla Platformy wystarczająco ryzykowna.
PiS wygra wybory?
- Wygrana PiS jest bardzo prawdopodobna, ale nie taka, by rządził samodzielnie. Gdyby spojrzeć na to, jak wyglądają wskaźniki gospodarcze, że mimo wszystko bezrobocie się zmniejsza, to ten rząd powinien być pewien zwycięstwa. Ale to, co się dzieje, jest w kategoriach bardziej psychologicznych niż realnych. Polacy są już zmęczeni rządami Tuska. Widać zużycie materiału, impotencję programową w ostatnich miesiącach, spektakularne wpadki, takie jak afera podsłuchowa. Jest ryzyko wygranej Kaczyńskiego nie dlatego, że on będzie zyskiwał, ale dlatego, że wielu wyborców PO może zostać w domu.
Obawia się pan rządów PiS?
- Jeśli Polska pójdzie drogą eurosceptycyzmu, jak chce PiS, to straci. Jeżeli Polska zwątpi w sens dobrych relacji z Niemcami, też straci. Jeśli zdecyduje się pójść drogą rozliczeń, czyli będziemy musieli nadrabiać tę ewolucję, którą przeszliśmy od 1989 r., jakąś nową rewolucją, może już tylko kulturalną, to także będzie błąd. Polityka dzielenia społeczeństwa - a Kaczyński jest politykiem, który stawia na dzielenie - to kolejny błąd.
Możliwa jest koalicja PiS z Korwinem?
- Jak najbardziej. Przecież znamy Kaczyńskiego, to on pomagał w stworzeniu, wydawałoby się niewyobrażalnego, sojuszu w 1989 r. między "Solidarnością", ZSL i SD. Dla wsparcia prezydentury swojego brata potrafił porozumieć się i z Andrzejem Lepperem, i z Adamem Gierkiem. To był również ten premier, który nie miał wątpliwości, że może rządzić z LPR i Samoobroną. Jarosław Kaczyński dał wystarczająco dużo dowodów, że tam, gdzie chodzi o władzę, wrogów nie ma. Są interesy.
A wierzy pan we współpracę Millera z Palikotem?
- Przyjmuję z nadzieją to, że ten dialog trwa.
Ale baronowie SLD postawili weto - jak twierdzi Palikot - by utrącić Millera za słaby wynik w wyborach samorządowych.
- To byłoby samobójcze. Jeśli partia nie może przekroczyć 9 proc. i czuje nad sobą sufit, to musi się otwierać na nowe środowiska i szukać porozumienia. Ale w SLD, niestety, ciągle panuje przekonanie, że lepiej będzie, jak pójdziemy sami, weźmiemy mało, ale z nikim się nie będziemy musieli dzielić, a może będziemy języczkiem u wagi. To może być bardzo krótkowzroczne, bo może rozwalić w pył SLD.
Dlaczego Palikot okazał się porażką?
- Partia Palikota miała dwa atuty - antyestablishmentowość i antyklerykalizm. Pierwszy zniknął, gdy Ruch Palikota wszedł do Sejmu. Drugi - kiedy Duch Święty spowodował, że papieżem został Franciszek, który - mówiąc żartobliwie - przejął postulaty Palikota i zaczął głosić, że Kościół ma być ubogi, słuchać ludzi, że nie może być omnipotentny, czego pewnie niejeden biskup wytrzymać nie może.
Na pewno znajdzie się wiele osób, które na Palikota będą głosować, ale to jest na granicy progu wyborczego.
Palikot stracił swoją historyczną szansę wcześniej, i to jest trudne do odrobienia. Gdyby uchwalił jakieś przełomowe ustawy w komisji "Przyjazne państwo", stałby się Wilczkiem III RP; dla środowiska przedsiębiorców i młodych byłby gwarancją i punktem odniesienia.
Nie czuje się pan winny rozwałki na lewicy?
- Czuję się winny tego, że nie udało się jej skleić. Żałuję, że w 2007 r. zrezygnowano z koncepcji LiD-u, czyli porozumienia SLD, Socjaldemokracji Polskiej, Unii Pracy i Partii Demokratycznej, który powstał przed wyborami samorządowymi w 2006 r. Gdyby LiD pozostał jako projekt centrolewicowy, to mielibyśmy dziś po lewej stronie alternatywę dla obozu rządzącego. A ponieważ wtedy podjęto błędną decyzję o rozwaleniu LiD-u, zresztą bałamutnie ją tłumacząc, że nie odniósł sukcesu, choć miał ponad 2 mln głosów i 14 proc., za co dziś wielu całowałoby po rękach, to mamy kryzys na lewicy.
Czy afera podsłuchowa może być dla rządu Tuska tym, czym afera Rywina dla rządu SLD?
- Afera Rywina była bardzo eksploatowana przez opozycję, a poza tym ona była pierwsza, więc miała swoją siłę. Było też oczekiwanie mainstreamowych mediów, że znajdą się argumenty, by SLD skończył swoją władzę. Tusk ma tę przewagę, że istotna część mediów głównego nurtu jest dla niego wyrozumiała. Ta afera nie będzie głównym powodem, dla którego Tusk może mieć gorszy wynik, ale się do niego przyczyni. Trudno sobie wymarzyć lepszy prezent dla opozycji. Podsumowania rządu, które sentencjonalnie wyraził minister Sienkiewicz, nie wymyśliłby najzdolniejszy opozycyjny PR-owiec.
Tusk się z tego wywinie?
- Tusk ma umiejętność wychodzenia z opresji, co już nieraz udowodnił. Ale samo rozminowywanie niebezpiecznych pól nie wystarczy. Musi pokazać Polakom, w którą stronę idziemy, dać przekonanie, że potrafi w jakiejś realistycznej perspektywie rozwiązać problemy bezrobocia, słabych perspektyw dla młodych, dramatów niepełnosprawnych czy - najważniejsze - zapaści demograficznej.
Jakie cele strategiczne stoją przed Polską i Europą?
- Z punktu widzenia Europy to, po pierwsze, trzeba ostatecznie wyjść z kryzysu i sprawiedliwiej rozłożyć jego ciężary. Nie może być tak, że zyski są prywatyzowane, a straty nacjonalizowane. Bardzo wielu ludzi straciło pieniądze w funduszach, na kontach. Trzeba dać im szansę się odbudować. To jest także szansa dla klasy średniej, a to ona jest gwarantem demokracji. Druga rzecz - może jeszcze poważniejsza - to perspektywy dla młodych. Mamy najwyższy odsetek dobrze wykształconych ludzi młodych w historii całego kontynentu i najwyższy odsetek bezrobocia w tej grupie. Znalezienie dla nich pracy wydaje się najważniejsze.
Ważne jest utrzymanie integracji europejskiej, bo jest zagrożona egoizmami narodowymi, skutkami kryzysu i działaniami Rosji, która walczy o to, by Unia się rozpadła.
W Polsce trzeba nadać impet dalszym przemianom, włączyć do nich jak najwięcej ludzi, by za kolejne lata niemal już wszyscy Polacy mogli powiedzieć, że żyją w innym kraju, mają pracę, mogą inwestować długoterminowo, a młodzi, żeby mogli powiedzieć, że chcą tu żyć, zakładać rodziny i rodzić dzieci.
To, że tylu młodych ludzi zagłosowało na Korwin-Mikkego, jest efektem wielkiego rozczarowania tego pokolenia obecną klasą polityczną, oni idą w stronę radykalizmu. Chociaż jakby naprawdę słuchali Korwina, to bardzo by się z nim nie zgadzali, bo oni nie są wychowywani np. w duchu dominacji mężczyzny nad kobietą.
Tusk ma szansę odzyskać młodych, którzy w 2007 roku go poparli?
- Być może trzeba znaleźć nową osobę w rządzie, która by się tą problematyką zajęła.
Minister ds. młodzieży, którym był pan kiedyś?
- Dlaczego nie? To musiałby być ktoś, kto ma doświadczenie, ale jest z ich pokolenia, kto czyta te same książki, słucha tej samej muzyki, żyje tymi samym problemami. To absurd, że idolem młodzieży stał się 70-letni Korwin-Mikke. To słabość Platformy: nie dość, że nie wykształciła następców Tuska, to jeszcze nie wykształciła 30-letnich liderów.
Może Tusk powinien zostać szefem Rady Europejskiej?
- Polska ma wielką szansę. Naprawdę w Europie jest oczekiwanie, że wejdziemy do gry, bo osiągnęliśmy już tę wagę. Gdyby Tusk chciał i był do tego przygotowany psychicznie, warsztatowo, ale także politycznie tu w kraju, to byłoby to realne. Ale nie jest wystarczająco przygotowany, a PO przeżywa kłopoty, przynajmniej sondażowe. Pozbawienie jej przywódcy rok przed wyborami byłoby skazywaniem jej na porażkę.
Poza tym jeszcze taki paradoks: gdyby Tusk został szefem Rady Europejskiej, to przez kolejne lata największe kłopoty miałby z jednym krajem, i to byłaby Polska z jej premierem Kaczyńskim. Są na to przykłady. Gdy José M. Barroso jako premier Portugalii zdecydował się na szefowanie Komisji, słusznie rozumował, że to jest prestiż dla Portugalii i uznanie jego osoby. Ale rezultatem tej decyzji było zdobycie władzy przez socjalistów i bardzo trudne relacje między rządem Portugalii a szefem KE przez kolejne lata.
Sikorski jako szef unijnej dyplomacji - to realne?
- Sikorski ma wszelkie dane, by liczyć się w tej grze. To nie tylko minister z długim stażem, lecz także człowiek o odpowiednich i wysokich kompetencjach.
Część Europy przypina mu łatkę antyrosyjskiego.
- To nie jest prawda. Sikorski w stosunkach z Rosją zachowuje się sensownie. Jeszcze przed kryzysem na Ukrainie ustanowił całkiem dobre relacje z Ławrowem, bo wcześniej była kompletna flauta. Powiem więcej, gdyby dzisiaj zrobić ranking dyplomatów europejskich, którzy mieli dobre kontakty z szefem rosyjskiego MSZ, to myślę, że Sikorski byłby w czołówce.
Po zestrzeleniu malezyjskiego samolotu mamy zupełnie inną sytuację. Wiele krajów europejskich, takich jak Holandia czy Włochy, zmieniło swój stosunek do Rosji. Dziś kompetencje Sikorskiego dotyczące Rosji mogą być atutem w UE, bo Ukrainą będziemy się zajmować jeszcze wiele lat.
Natomiast problem Sikorskiego polega na tym, że zgodnie z parytetem teka wysokiego przedstawiciela ds. polityki zagranicznej powinna przypaść socjalistom, a najlepiej kobiecie. A Sikorski nie jest kobietą ani tym bardziej socjalistą.
Może Polska powinna zawalczyć o tekę komisarza ds. rozszerzenia dla Sikorskiego?
- Gdyby Polska nie uzyskała stanowiska po pani Ashton, to dużo ważniejsze są kwestie energetyki czy rynku wewnętrznego. Natomiast bardzo bym ostrzegał przed braniem na siebie odpowiedzialności za dalsze rozszerzenie, bo obawiam się, że to jest mission impossible.
Tę tekę powinien wziąć któryś z krajów Europy Zachodniej. To by zwiększyło wiarygodność tego projektu, że nie tylko zainteresowani walczą o dalsze rozszerzenie, lecz także sceptycy.
Czy nowe sankcje dla Rosji pomogą Putinowi się opamiętać?
- Sankcje nie zmieniają polityki, one są uciążliwością, mogą mitygować. Nie zmienią jednak strategicznej polityki Putina, który jest jej architektem i stał się jej zakładnikiem. Jego celem jest stworzenie Unii Eurazjatyckiej, odbudowa Rosji jako supermocarstwa i on nie chce - i już nie może - się wycofać z Ukrainy. Ale może się potknąć o nastroje społeczne. Tak wysokiego poziomu nastrojów antyrosyjskich, jaki jest na Ukrainie, nigdy nie było. Może się okazać, że nawet Ukraińcy doprowadzeni do ekonomicznej klęski powiedzą: nasza godność i suwerenność są warte więcej niż układy z Putinem. Rosja ciągle uważa, że destabilizacja, nacisk, propaganda, pieniądze zawrócą Ukrainę w stronę Moskwy.
Putin się nie spodziewał tak ostrej reakcji Zachodu?
- Nowym elementem dla Putina jest jedność Europy i USA, której się nie spodziewał. Był przekonany, że Zachód jest tak podzielony, że się nie zjednoczy. Ale zestrzelenie samolotu spowodowało, że międzynarodowa opinia publiczna powiedziała: rany boskie, co się dzieje?! Przecież wiadomo, że to strzelali nie jacyś Ukraińcy z proc, tylko wysoko wykwalifikowani specjaliści z broni dostarczonej przez Rosję. I nagle Rosja zrobiła sobie wrogów z krajów, które dotąd były jej życzliwe, takich jak Malezja, Holandia czy Niemcy. [...]
Link do wywiadu na stronie www Gazety Wyborczej